
Kiedy rozmawia się ze starszymi ludźmi, człowiek ma wrażenie, że w ich czasach wychowanie dziecka po prostu „następowało”, że rodzicielstwo opierało się bardziej na intuicji i działaniu niż na świadomym myśleniu i planowaniu. Rodzice nie przyglądali się faktom ani niczego nie zgadywali, bo pewność tego, co robili, była zakorzeniona w tradycjach. Wychowywali swoje dzieci tak, jak sami byli wychowywani – na dobre i na złe.
W przypadku większości rodziców te czasy już minęły. Może żałujemy, że tradycja zniknęła, ale czujemy się również uwolnieni. Nie niepokoi nas ciężar oczekiwań i możemy wychowywać dzieci tak, jak uważamy za stosowne. Kiedy przyglądamy się z miłością i lękiem temu zupełnie niesamowitemu i cudownemu niemowlęciu, które pojawiło się w naszym życiu, zdajemy sobie sprawę, że być może potrzeba nam będzie jakiegoś poprowadzenia, by poradzić sobie z tą ogromną odpowiedzialnością.
W tym rozdziale przyjrzymy się praktykom rodzicielskim ostatnich trzech pokoleń i zaproponujemy strategie przedzierania się przez dzisiejszy krajobraz wychowania. Rodzicielstwo zmieniło się diametralnie przez te wszystkie lata, jak wahadło przesuwając się od jednego ekstremum do drugiego. Każde wahnięcie to reakcja na to, co było przedtem: ściśle kontrolowany sposób dyscyplinowania dzieci z jednej strony i niczym nieograniczone, liberalne podejście z drugiej.
Przeczytaj fragment książki „Nowa dyscyplina. Ciepłe, spokojne i pewne wychowanie od małego dziecka do nastolatka”
[product id="27396, 25233"]
Ślepe posłuszeństwo – do lat 40. XX wieku
Większość seniorów, z którymi rozmawiałem w latach 80. i 90. XX wieku, żyła w czasach, które przyniosła pierwsza wojna światowa. Zostawali rodzicami podczas wielkiego kryzysu lat 30. lub drugiej wojny światowej. Opowiadali mi historie o trudnym życiu. W tamtych czasach dyscyplina była synonimem ciężkiej pracy. W rzeczywistości nie stanowiła kwestii do dyskusji, bo znacznie bardziej palące było przetrwanie z dnia na dzień. Każdy w rodzinie „robił swoje”. Dziecko albo dobrze wykonywało swoje obowiązki i przyczyniało się do dobrostanu rodziny, albo nie, a jeżeli nie pracowało dość ciężko, skupiano się na tym, żeby to zmienić. Dyscyplina była praktyczna i namacalna, zostawało bardzo mało miejsca na negocjacje.
Niedawno widziałem dzienniczek ucznia sprzed ponad stu lat – z roku 1911. Dzisiaj z dzienniczka rodzice dowiadują się o stopniach dziecka i o tym, jak się zachowuje, ale w 1911 nauczyciele wpisywali do niego, jak dziecko radzi sobie z takimi zadaniami jak pieczenie placków, zamiatanie podłóg i mycie naczyń. Zadania domowe były dosłownie pracą, którą wykonywało się w domu i przy domu. Były bardzo konkretne i niezbyt intelektualne. Dzieci uczyły się, że dyscyplina jest bezpośrednio związana z pracą, którą wykonują, by budować rodzinny dobrostan. Rolą ówczesnych rodziców nie było troszczenie się o liczne potrzeby dzieci. Kiedy zadania czysto fizyczne mocno ustawiały dziecko w świecie materialnym, dyscyplina była znacznie prostsza. Podobnie gdy dzieci uczestniczyły w istotnych zadaniach w domu, stawały się integralnym elementem życia rodzinnego, a dyscyplina była mniej skomplikowana.
Lata przejścia – 40.–60. XX wieku
Kiedy gospodarka powojenna rosła w siłę w latach 50., również dyscyplina zaczęła się zmieniać. Dopiero jednak w latach 60. i na początku 70. zaczęto myśleć i pisać więcej o tym, jak to jest być rodzicem, i wyłonił się nowy styl wychowawczy. Na nowo stabilne i zamożne społeczeństwo otrząsało się ze starych nawyków.
Wahadło już było w ruchu od jednego ekstremum do drugiego, kołysało się od zaciskania pasa do pełni swobody. Lata zwolenników wolności w końcu wzbudziły niepokój, że „nie dajemy naszym dzieciom dostatecznie dużo poleceń” lub „nasze dzieci wymykają się spod kontroli”. Po latach restrykcji i ograniczeń to zrozumiałe, że powszechne były obawy, iż rodzice są „zbyt rygorystyczni” oraz że ich dzieci „żyją pod presją”.
Lata wolności – 70. XX wieku
W latach 70. młodzi ludzie stawiali zdecydowany opór podejściu „rób, co mówię, a nie co robię”. Rodzice, którzy mieli obawy, że przyjęte konwencje dotyczące dyscypliny są zbyt chłodne i nadmiernie oparte na karach, zaczęli pozwalać na nowy rodzaj wolności. Z domu rodzinnego powoli znikały obowiązki. Rodzice mówili o tym, że chcą, by ich dzieci były kreatywne i eksperymentowały, a nie były przywiązane łańcuchem do zmywania naczyń czy mycia podłóg. Była to w znacznym stopniu reakcja na ślepe posłuszeństwo, w którym sami byli wychowywani – skłaniali się więc ku pełnej swobodzie.
Dla nich fakt, że dziecko powiedziało „nie”, nie oznaczał nieposłuszeństwa. Postrzegano to jako zdrowe wyrażanie siebie. Dzieci mogły teraz dyskutować, negocjować, a nawet debatować z rodzicami.
W połowie lat 70. niektórzy rodzice zaczęli się niepokoić, że swoboda wypowiedzi jest zbyt szeroka. Jeden z ojców powiedział mi: „Kiedy moi dwaj chłopcy zaczęli mieć kłopoty w szkole, musiałem przemyśleć to podejście z dawaniem im pełnej wolności”. Pewnego dnia, gdy odbierał dzieci z meczu sportowego, był świadkiem przepychanki między nauczycielem a starszym synem, który zachowywał się „niewątpliwie lekceważąco”. Ojciec powiedział: „Zdałem sobie sprawę, że coś zaczęło się wymykać, i że pora naprawdę uważnie przyjrzeć się naszym relacjom w domu.
Lata złotej gwiazdy – 80. XX wieku
W końcu lat 70. wprowadzono do koncepcji rodzicielstwa modyfikację zachowania (zwaną też „B-Mod”) – podejście coraz popularniejsze w latach 80. głównie dzięki koncepcji doktora B.F. Skinnera, który sformułował pojęcie „radykalnego behawioryzmu”, promującego system złotych gwiazdek, co m.in. oznaczało dawanie i odbieranie przywilejów83. Oto sposób ustawienia dzieci we właściwym miejscu. Działało!… Przez chwilę.
W modyfikacji zachowania, w której stosowano nagrody i kary, rodziców niepokoiła jedna rzecz – fundamentalna motywacja mająca wyzwolić posłuszeństwo. Dzieci nie rozumiały i nie akceptowały prawdziwego autorytetu rodziców – były posłuszne, bo wiedziały, że „dostaną” coś w zamian (gwiazdkę, nagrodę). Modyfikacja zachowania działa przez trzy do sześciu miesięcy. Jeśli mamy do czynienia z dzieckiem, którego zachowanie jest trudne, może się to wydawać jak magia. Problem polega jednak na tym, że dzieciom szybko twardnieje skóra na modyfikacje zachowania.
Dzieci są w stanie powiedzieć wszystko, zwłaszcza kiedy próbują wymyślić, jak przekroczyć system. To, co słyszałem przez te wszystkie lata w szkole jako doradca rodzinny, sprawiało, że zarówno się uśmiechałem, jak i wzdrygałem. Dzieci przejrzały tę strategię na wylot i wykombinowały proste sposoby, jak używać jej do swoich celów. W rozdziale poniżej omawiam niektóre komentarze dzieci, które czytałem, podsłuchałem albo o których mi opowiedziano.
WALKA Z SYSTEMEM B-MOD
Żetony przetargowe
Słyszałem, jak małe dziecko w kolejce do supermarketu mówi: „Dobra, zrobię to za trzy ciasteczka i napój gazowany”. Spodziewałem się, że matka dziewczynki odpowie: „Nie zgadzam się na to”, ale zamiast tego stwierdziła: „Nie. Możesz dostać tylko jedno ciasteczko i napój gazowany”. Później nastąpiły intensywne negocjacje. Żałowałem tylko, że nie mamy systemu słuchawek, za pomocą którego moglibyśmy się z tą mamą potajemnie komunikować, tak jak producent, który podpowiada prezenterce telewizyjnej, co robić, bo wtedy mógłbym szepnąć: „Po prostu powiedz «nie» cicho, ale pewnie”.
Analiza kosztów i korzyści
Rodzic mówi: „Jeśli nie przestaniesz [cokolwiek tam robisz], młody człowieku, nie będzie dzisiaj na kolację żadnej lazanii”. Dziecko przeprowadza analizę kosztów i korzyści i mówi: „Ja przecież i tak nie lubię twojej lazanii, więc nie zamierzam przestać”. Rodzic mówi: „Jonathanie, jeśli nie przestaniesz, nie pójdziemy odwiedzić Sophie”. Trybiki w mózgu dziecka się obracają i w końcu mówi: „Nie lubię Sophie. To ty lubisz jej mamę. Więc nie obchodzi mnie, czy pójdziemy, czy nie”. W obu przypadkach rodzic staje się chwilowo bezsilny.
Ekspert od negocjacji
Dziecko wciela się w maleńkiego adwokata. Mówi swojej mamie: „Nic nie widziałaś, więc nie będzie żadnych konsekwencji. Musisz to najpierw udowodnić!”. Sfrustrowana mama powiedziała mi kiedyś: „Każdy moment jest do negocjacji, to totalnie wyczerpujące i upokarzające, kiedy 5-latek w ten sposób się odzywa”.
Podbijanie stawki
Pamiętacie przywileje, prawda? Dziecko otrzymuje przywileje (nagrodę), które można cofnąć (kara), jeżeli zrobiło coś nie tak. Kiedy jednak dziecko mówi ojcu: „Nie, nie, przywilej musi być lepszej jakości”, podbija stawkę. Zasadniczo mówi: „Przepraszam, tato, ale nie zrobię tego, co mi każesz, ponieważ nagroda, którą mi proponujesz, nie jest wystarczająco dobra”. Pozwalanie na taką strategię podważa autorytet rodzica i wzmacnia przekonanie dziecka, że może „uzyskać coś więcej” dla siebie w każdym procesie przetargowym.
Marchewka niewystarczająco słodka
Dwóch dorosłych już braci, którzy odwiedzali ojca, śmiało się na wspomnienie próby modyfikacji zachowania ze strony rodziców. Przypomnieli sobie wymyśloną obronę przeciwko tej taktyce dyscyplinowania: „Nie, nie chcę tego, bo i tak mi to odbierzecie”, mówili. Ich odpowiedź była zarówno pomysłowa, jak i – co smutne – bardzo powszechna. Odmawiali przyjmowania jakichkolwiek „przywilejów”. Nawet przez dwa lata bojkotowali święta Bożego Narodzenia. Mówili po prostu: „Nie chcemy żadnych prezentów”, bo zdawali sobie sprawę, że jeżeli ich nie przyjmą, wtedy rodzice nie będą mogli im ich odbierać jako kary za przewinienia.
Branie zakładników
Modyfikacja zachowania często kończy się braniem zakładników. Dzieci odmawiają robienia tego, na czym zależy dorosłym, i cały czas się targują. „Pójdę spać tylko wtedy, kiedy się przy mnie położysz”, mówią. Branie zakładników to mieszanka dwóch lub więcej innych rodzajów zachowania opisanych na tej liście.
Jeszcze w 1981 roku amerykański kognitywista i filozof Noam Chomsky wyrażał poważny niepokój, gdy wyłaniał się odłam behawioryzmu propagowany przez Skinnera. Krytykował jego metody, mówiąc, że „nie ma w tym nauki o zachowaniu”, i zarzucał mu, że nieodpowiedzialnie przekłada rezultaty eksperymentów na zwierzętach na zachowania ludzi.
Prawda jest taka, że nawet psy lepiej reagują na ciepło i klarowność polecenia niż na zwykłe kary i nagrody. W zeszłym roku natknąłem się na mojego sąsiada, który z gniewem patrzył na swojego pitbulla. „Zawsze wtedy, kiedy kończą mi się ciasteczka dla psów – powiedział mi – on mnie po prostu ignoruje i ucieka”. No cóż.
Rodzice w większości odsunęli się od stosowania modyfikacji zachowania jako podstawowej strategii dyscyplinowania dzieci, chociaż niektórzy z nas czasami wpadają w tę pułapkę. Bardziej niepokojący jest fakt, że ta metoda przeniknęła do naszych szkół i jest już plamą nie do wywabienia. Na całym świecie na tablicach wypisuje się nazwiska uczniów. Niektóre dostają złote gwiazdki albo odhaczenia kredą, inne całe mnóstwo negatywnych iksów. Te tablice można byłoby z łatwością nazwać „tablicami sławy i wstydu”. Problem z zastosowaniem tej strategii polega na tym, że dzieci, które próbuje się motywować w ten sposób, nie zachowują się tak, jak oczekujemy, dlatego, że ufają nauczycielowi czy rodzicowi; robią to, bo znajdują w tym korzyść dla siebie. Chodzi o to, co dostają w zamian, a nie o relację, którą budują z nauczycielem.
Rodzice stają się „zarządem” – lata 90. XX wieku
Rodzice zaczęli odchodzić od modyfikacji zachowania dzieci, ponieważ nie podobała im się rola strażnika więziennego i widzieli, jak ich podopieczni reagują na tę strategię, przenicowując system tak, żeby mogły z niego korzystać.
A zatem znowu ruszyło wahadło, by zainaugurować erę zarządzania zachowaniem. W tym systemie rodzic był menedżerem, a dzieci jego zespołem pracowniczym. Dyskusjom rodzinnym już nie przewodniczyli ani tata, ani mama. Zamiast tego odbywało się zebranie zespołu z udziałem akcjonariuszy, a moderatorem był menedżer. Być może rodzice nie stosowali dokładnie tych terminów, ale książki, które ten system promowały – na pewno tak.
Rodzice dłużej zostawali w pracy i później decydowali się na dzieci. A zatem sprowadzali do domu to, co wtedy wydawało się skuteczną praktyką zorientowaną na zespół. Jako menedżerowie siły roboczej chcieli dać swojemu zespołowi (dzieciom) cały szereg opcji.
Ważną częścią zarządzania zachowaniem są tzw. naturalne konsekwencje. Zespół lub pojedynczy jego członek wybierają drogę działania – nawet jeżeli menedżer wie, że to prawdopodobnie nie jest dobry wybór. Po okresie walki członek zespołu doświadcza sukcesu lub klęski. Koncepcja jest taka, że zespół będzie się uczył i rósł bardziej naturalnie, jeżeli wkroczymy i popchniemy go we właściwym kierunku. Podkreślano fakt, że ważne jest, czego zespół się nauczy, a nie tylko implikacje podjętych działań. Słyszało się głośne argumenty, że w dużej mierze autonomiczna praca zespołu i niewielka regulacja jego działań może wprawdzie skutkować dobrymi decyzjami z punktu widzenia zespołu, ale szkodzi gospodarce i społeczeństwu.
Być może taka praktyka jest skuteczna w miejscu pracy dorosłych. W końcu czy nie zasługujemy na pewną dozę autonomii? W rodzinie jednak nie wszyscy jesteśmy dorośli. Dzieci po prostu nie mają potencjału, żeby w takich warunkach kwitnąć. Płaty czołowe mózgu dziecka jeszcze nie są na tyle wykształcone, by opanować myślenie w szerszej perspektywie. Dzieci mogą podejmować decyzje krótkoterminowe i zorientowane bardziej na siebie. A zatem to zupełnie nieefektywne stać z boku i dawać zgodę na szereg decyzji w imię naturalnych konsekwencji, a potem – kiedy sytuacja rozwinęła się w kierunku, który nikomu nie odpowiada – zapytać je (jak sugerują niektóre bardzo wpływowe książki o wychowaniu dzieci), czy wybór, którego dokonały, był dobry czy taki sobie.
Wyobraźmy sobie następującą scenę: nasz czteroletni syn Max wspina się na półkę z książkami z fińskim nożem w zębach i z czarną przepaską zakrywającą lewe oko. Przyglądamy się tej półce i myślimy: „No nie. Zapomniałem ją przymocować do ściany”. A milisekundę później: „Czy naprawdę ma w zębach finkę?”. Następnie pojawia się przelotna myśl na temat tego, co pokrywa ubezpieczenie zdrowotne, a co nie, natomiast w wyobraźni widzimy już oddział reanimacyjny. Na szczęście czytamy rozdział, który daje mnóstwo informacji na temat naturalnych konsekwencji i pozwalania dzieciom na wszystko, a potem przyglądania się i omawiania ich wyborów.
A zatem: demonstrujemy nerwy ze stali i zaciskamy zęby. Postanawiamy, że scena rozegra się do końca. Nasze postanowienie jest poddane próbie, kiedy młodszy brat Maxa przemyka się obok rozkołysanej półki na książki, której trzyma się nasz pirat–wspinacz. Rozglądamy się na lewo i na prawo, żeby sprawdzić, czy nikt nie widzi, iż łamiemy „kod wyboru i naturalnych konsekwencji”, a potem podbiegamy i usuwamy młodszego chłopca ze strefy niebezpieczeństwa. W tym samym momencie półka pada. Max, który wprawdzie nie został nadziany na żaden ostry pal, jest zapłakany, płacze z bólu tak, jak tylko 4-latek potrafi, kiedy go wykopujemy spod tego, co zostało z półki na książki. Łapiemy się na myśli, a właściwie na pytaniu na temat skłonności genetycznych do maniakalnego ryzyka, które prawdopodobnie ma źródło po stronie rodziny naszej partnerki, ale szybko odsuwamy to od siebie, bo wiemy, co robić. Mówimy sobie: „Dobrze, mam plan. Wkraczam”.
Podnosimy Maxa z podłogi i klękamy przy nim, ponieważ zgodnie z książką musimy łapać „kontakt wzrokowy, podczas gdy omawiamy wybory”. Myślimy: „Mam ponad metr osiemdziesiąt, a on – ledwie metr. Musi być jakiś powód tej różnicy”. Niemniej odsuwamy na bok różnice rozwojowe i dysproporcję wzrostu, ponieważ to jest główne wydarzenie, dla którego byliśmy skłonni poświęcić życie, zdrowie, a nawet półkę.
Zwracamy się do niego powoli i spokojnie: „Max, czuję, że musimy mieć kontakt wzrokowy. Dobrze, możesz nie ściągać opaski na oko. Przyjrzyjmy się wyborom, okej? Cóż, ja tak czy inaczej zapytam: czy to był twój najlepszy wybór, dobry wybór czy bardzo zły wybór, Max?”. Teraz Max, który już był w takiej sytuacji, chociaż jest teraz poirytowany, wie, co zrobić, żeby ukrócić ten przegląd wyborów. Krzyczy: „Zły wybór!”. Powinniśmy być uradowani, że ma rację, ponieważ – jak powiada książka – Max teraz „zinternalizował i wziął odpowiedzialność za swoje czyny”. Ale on wykrzyczał te słowa, patrząc na nas wściekle. To wszystko nie wygląda na idealny rezultat. Zaczynamy się zastanawiać: „Czy jestem złym ojcem? A może czytam książki, które dają złe rady?”.
ZWYCIĘSTWO NAD MENEDŻERAMI
Zarządzanie zachowaniem to system. A jak mówiliśmy wcześniej, dzieci i nastolatki mają silną motywację, żeby pokonywać wszelkie systemy. Oto lista pułapek, które sprawiają, że zarządzanie zachowaniem to bardzo wątpliwe podejście do dyscypliny:
Związki zawodowe
Jeżeli ustawiamy się w roli „zarządu” i mamy trójkę potomków, one na pewno stworzą związek zawodowy. Słyszałem dzieci mówiące: „No, żadne z nas tego nie chce” i patrzące jedno na drugie, kiwające z przekonaniem głowami, podczas gdy mama i tata myślą: „Tak nie miało być. One miały być częścią tego procesu i być nim zainteresowane”.
Bałagan w kierownictwie i w departamentach
Jeżeli staramy się kierować dziećmi jako zarząd, zamiast działać jako rodzice, możemy niechcący narazić rodzinę na dezorientację. Gonimy za naszymi dziećmi, które decydują na własnych warunkach. Zamiast nimi kierować, zaczynamy na nie reagować, a w chaosie, który następuje, tracimy panowanie nad sobą i krzyczymy w gniewie: „Dosyć! Po prostu zrób to, co ci kazałem!”. Kiedy zarządzamy dziećmi, dajemy im wybór i opcje, ale nie jasne wskazania. A gdy coś idzie nie tak, poirytowani domagamy się, żeby dzieci zrobiły to, co im kazano, chociaż tak naprawdę nigdy im nie powiedzieliśmy, co to ma być...
Więcej przeczytasz w naszej książce: „Nowa dyscyplina. Ciepłe, spokojne i pewne wychowanie od małego dziecka do nastolatka”
[product id="27393"]
Poznaj nasze książeczki Niuniuś - o emocjach małego dziecka:
[product id="23455, 25343, 25388, 23512, 23528, 24390, 24392, 23591, 23455, 23692, 24390, 24392, " slider="true"]
Poznaj naszą Serię Rodzicielską – tworząc ją myśleliśmy o tym, czego najbardziej potrzebują rodzice.