
Wszystkie książki o eksperymentach z codziennością (a przez ten rok przeczytałam ich trochę) zaczynają się podobnie – od opisu przełomowego wydarzenia, które zmusza autora do wymiany dotychczasowej rutyny na inną. Przełomowe wydarzenie bywa na ogół związane ze zmęczeniem, przeciążeniem, wypaleniem. Więcej nie dam rady, zaraz się rozpadnę, a w ogóle to dokąd ten świat zmierza? Więc albo-albo.
Stop. Zmiana. Odstawić elektronikę, rozstać się z samochodem, przestać robić zakupy.
I w tym wypadku jest podobnie. Okoliczności są wprawdzie inne, ale zmiana – ta sama, z gatunku przełomowych. Od półtora roku – odkąd jestem matką – moszczę się w nowej rzeczywistości. Wcześniej życie upływało mi w nieustannym ruchu, w przeciągu, bez etatu, za to wśród zleceń, generowanych przez kolejne wyjazdy.
Gdy rodzi się nasz syn, chaotyczna dotąd codzienność wygładza się i porządkuje. Dzieli na równe odcinki. Ćwiczę się w powtarzalnych ruchach, decyzjach, wydatkach. Zwalniam. Redukuję się. Mniej pracuję, mniej zarabiam, mniej wydaję. Jest mnie mniej wszędzie tam, na zewnątrz, a zdecydowanie więcej tu – w domu. Mam więc, teoretycznie, więcej czasu, ale też nigdy wcześniej nie miałam go tak mało dla samej siebie.Gdy zaczynam oglądać ten nowy rozkład sił między „mniej” a „więcej”, wpleciony w swoją codzienność, zaczynam się zastanawiać: jak to wygląda u innych?
Ta książka wzięła się więc z ciekawości codzienności. Własnej, ale też cudzej.
…
Nie pamiętam już, kiedy i dlaczego przyszło mi do głowy, że kluczem do codzienności może być portfel. Jego zawartość (bądź jej brak) i to, co się z nią robi. Być może to wynik mojej nowej życiowej sytuacji, a może – echo ekonomicznego tąpnięcia, które dotarło przecież i do Polski, zmuszając wielu z nas do szukania nowej konsumpcyjnej strategii, nie mam pewności.
Chcę jednak to sprawdzić. I napisać o tym, co się dzieje, gdy spróbuje się – na jakiś czas – radykalnie ograniczyć codzienną konsumpcję. Oskubać ją do tego, co naprawdę niezbędne. Tymczasowy zakupowy post, na podjęcie którego zdecyduje się kilkanaście gospodarstw domowych z całej Polski, stanie się też częścią mojej codzienności. Na dwanaście eksperymentalnych miesięcy. Na cały roczny cykl.
Przez ten rok będę zaglądać do nie swoich portfeli, spiżarni, szaf i głów.
Dowiem się wielu rzeczy: ile może kosztować przetrwanie, wykończenie mieszkania, zaproszenie na świat człowieka, ile – jego wyekwipowanie na dalszą drogę. Razem ze wspólnikami w konsumpcyjnym poście przyjrzymy się temu, ile (oraz jak) się obecnie płaci za poczucie bezpieczeństwa, szacunek, spokój, jaki jest koszt dobrych relacji ze światem, a jaki – samowystarczalności.
Jaka jest cena dostępu do zdrowia, wiedzy, czystego powietrza, wody, chlorofilu. Jak przeliczyć czas na pieniądze, pieniądze na przedmioty, przedmioty na relacje oraz czy redukcja we wszystkich tych dziedzinach uskrzydla, a może wręcz przeciwnie – uwiera?
Spróbujemy dowiedzieć się, czy „mniej” w jednej dziedzinie oznacza „więcej” w innej.
I dlaczego bilans między nimi nie zawsze się zgadza.Wspólników werbuję w internecie. Na ogłoszenie („szukam zakupowych ascetów/skąpców/finansowych minimalistów”) odpowiada blisko 50 osób. Piszą: „chcę się sprawdzić”, „ratunku, potrzebuję odwyku”, „idę na wychowawczy i będziemy mieli jedną pensję mniej”, „jestem minimalistką i nie wyobrażam sobie już innego życia”.
Ida (30 lat) przysyła mejla: „Wchodzę w to. Sama jestem ciekawa, co by tu jeszcze można”.
Umawiamy się w Łazienkach. Przyjeżdża na rowerze – smukła, obcięta na zapałkę, ubrana z rozbrajającą nonszalancją kogoś, kto żyje w świecie kompletnej stylistycznej wolności, poza strefą wpływów modowych doktrynerów. Siadamy na ławce pod Podchorążówką, jak na sygnał wciskamy dłonie w torby i wyłuskujemy z nich termosy.
U niej woda, z mnie herbata. Stal nierdzewna, made in Switzerland, jeden z tych gadżetów, który ma na tyle rozpoznawalny kształt, że wywołuje natychmiastową identyfikację. Czy w innych okolicznościach zbieżność naszych konsumpcyjnych gustów mogłaby być podkładem do nawiązania przyjaźni?
Dzięki Idzie do grupy trafia Aleksandra (31 lat) – jej przyjaciółka z ogólniaka. Skandynawska blondynka o bałkańskim pochodzeniu wygląda tak, jakby wszystko, co ma na sobie, przed chwilą ściągnęła z wystawowego manekina (w bardzo drogim sklepie): – Jestem korpodziewczyną. Prowadzę korpożycie.
Aleksandra mieszka w ogrodzonym apartamentowcu na warszawskim Mokotowie. Pracuje w wieżowcu tuż obok, po drugiej stronie ruchliwej ulicy.
Najkrótsza droga między domem a pracą prowadzi przez galerię handlową. Ola korzysta z niej kilka razy dziennie oś jej codzienności biegnie więc równolegle do jednego z handlowych pasaży. Galeria reguluje tryb jej dnia.
Rano, gdy maszeruje przez świeżo wymytą przestrzeń, sklepy są jeszcze zamknięte. Po południu jest tu znowu, je lunch z kolegami z biura. Wieczorem planuje kupić tylko chleb (ten, który jest w domu, zdążył już zamienić się w kamień), ale wychodzi z chlebem (który z dużym prawdopodobieństwem podzieli los poprzednika), siatką organicznych warzyw (zwiędną, bo Ola nie będzie miała siły ich przyrządzić), t-shirtem (była przecena), nowym lakierem do paznokci (widziała podobny kolor z asystentki działu).
Rzuca galerii w paszczę 100 zł. Myto za przejście pobrane: – Wydaję wszystko, co zarabiam, na rzeczy, których nie potrzebuję. Co tydzień wyrzucam worek przeterminowanego żarcia. W szafie rośnie hałda t-shirtów, od siedzenia rośnie mi tyłek, więc co dwa miesiące kupuję dżinsy. Z puchnącym tyłkiem idą w parze złe wyniki krwi – mówi. – Mam dość. Chcę inaczej. Żeby zacząć zapisywać wydatki, musi kupić sobie ładny notes: – Może Moleskine? Stop. – Pierwsza pułapka.
Kolejni zgłaszają się Lena (32 lata) i Bogdan (34 lata): – Zdarza się,że muszę bardzo się starać, by znów nie wyjść na zakupy.
Mieszkają z dwójką dzieci w 200-tysięcznym mieście w centralnej Polsce. Lena, specjalistka od turystyki, od urodzenia pierwszego dziecka nie pracuje dorabia szyciem. Jest też doulą, czyli kobietą, która towarzyszy rodzącej.
Kiedyś zajmowały się tym doświadczone siostry, matki, kobiety ze wspólnoty, teraz stało się to płatną usługą. Niezbyt jeszcze popularną – w ogólnopolskim stowarzyszeniu, do którego należy Lena, jest jakieś 120 wykwalifikowanych doul. Dyżur zdarza się Lenie kilka razy w roku. Wciąż niewiele kobiet decyduje się zapłacić kilkaset zł za przyjemność rodzenia w fachowym i przyjaznym towarzystwie.
Mimo że Lena w dorabianiu wykazuje się mrówczym wręcz heroizmem, zdarzają się miesiące, że po opłaceniu wszystkich rachunków zostaje im 600 zł. Próbowali już kiedyś żyć bez kupowania, skapitulowali po tygodniu.
Szczecinianka Aneta (32 lata) zaczyna od ostrożnej deklaracji: – Wchodzimy w to razem, ja, mąż, 2,5-letni synek i 84-letnia babcia. Ale tylko na miesiąc! Chciałaby żyć za 200 zł tygodniowo, w tej chwili wydaje około 400.
Przemysława (lat 38) namawiam przez kilka tygodni. Opiera się. Pomaga przypadek: jego rodzice dojrzewają do zmiany miejsca zamieszkania. Oboje na emeryturze, chcą się wyprowadzić z miedziowego zagłębia Polski gdzieś, gdzie zieleń nie jest reglamentowana, cisza – łatwo dostępna, a woda i powietrze – czyste. Pada na miasteczko pod Wrocławiem.
Widok na Ślężę, łagodny dla starzejących się ciał krajobraz, dom w stanie surowym. Brak tylko funduszy. Przemysław decyduje się zaciągnąć kredyt na połowę domu, żeby pomóc im zrealizować marzenie: – Teraz nie mam wyjścia. Muszę ograniczyć konsumpcję. Ograniczy, wiem.
„Żyjemy pięknie i minimalistycznie” – piszą Maja i Adam, 30-latkowie z Warmii.
Mieszkają z dwójką przedszkolaków na wsi pod Olsztynem, w dwupokoleniowym domu oni na górze, teściowie na dole. Żyją w gospodarskim rytmie. Chleb na zakwasie pieczony dwa razy w tygodniu. Mleko od sąsiada, pięć litrów co drugi dzień. Powstaje z tego masło, twaróg, śmietana. Kiedyś, gdy Maja dojeżdżała do pracy w jednej z olsztyńskich korporacji, mieli kozy. Doiła je dwa razy dziennie: o świcie i zaraz po powrocie z biura.
Z kóz przerzucili się na maliny właśnie jadą po sadzonki. Obsadzą nimi 40 arów: wystarczy i dla całej rodziny, i dla małej lodziarni z Olsztyna, która jako jedyna w mieście kręci sorbety z prawdziwych owoców.
Z Krakowa zgłaszają się Anna i Wołodymyr. Ona – Polka, on – Ukrainiec.
Są rodzicami blisko rocznej Marty, mają po 25 lat, oboje ładni, zasobni w entuzjazm, ale nie w pieniądze. Anna kończy psychologię, Wołodymyr dorabia pieczeniem ciast na zamówienie. „Film o żarówce. To on jest odpowiedzialny. Naprawdę nami wstrząsnął” – pisze Anna. „Uświadomiłam sobie, na jak niewiele rzeczy mamy już wpływ. A ja chcę mieć wpływ na cokolwiek. Poza tym zarabiamy tak mało, że po prostu nie stać nas na zbędne rzeczy”.
W oszczędnym życiu wprawę ma też gdynianka Elżbieta (ekonomistka na państwowej posadzie, 36 lat). Odkąd pamięta, zapisuje sumę z każdego paragonu, raz w roku robi razem z mężem Piotrem (37 lat) spis przewidywanych wydatków i trzyma się go co do joty. Nigdy nie miała debetu na koncie. Udziałem w doświadczeniu chce zrekompensować przymusową redukcję domowego budżetu – płatny macierzyński skończył się cztery miesiące temu.
„Skontaktuj się z Marią” – przychodzi mejl. „Nie znam bardziej gospodarnej osoby”. Maria (36 lat) mieszka z mężem Tomaszem (34 lata) na podlaskiej wsi z wyboru, bo oboje przyszli na świat w Warszawie. 15 km za Sławatyczami mają kilka hektarów zboża, warzywniak, sad.
Kupują tylko to, co niezbędne. W ich domu nie ma ani jednego sprzętu o sklepowym pochodzeniu, wszystkie dostali od rodziny i przyjaciół.
Gotują na kuchni opalanej węglem, piorą w orzechach, a litr Ludwika starcza im na rok. Właściwie niczego nie wyrzucają ostatnio do śmieci powędrowały resztki t-shirta, który Tomasz miał na sobie, gdy poznał Marię. Jakieś 20 lat temu.
– Zdążyliśmy? – pytają Magda (28 lata) i Kuba (34 lat), Wielkopolanie na islandzkiej emigracji. W wiecznym biegu, też zakupowym, w wiecznym rozdarciu między impulsem a wyrzutem sumienia.
Agata i Gustaw długo rozmawiają o tym, czy się zaangażować, czy nie. Oszczędnej z natury Agacie (lat 33) podoba się pomysł jeszcze większego ograniczenia wydatków, Gustaw (lat 37) jest nieufny. – Jak to tak? Mam wybebeszyć portfel i pokazać publicznie jego zawartość? – Przecieżbędziemy anonimowi – przekonuje go w końcu Agata.