
WSTĘP
To się nazywa zasada wu wei*,tłumaczona jako niedziałanie albo bezczynność. Chodzi w niej jednak o aktywne niedziałanie, o przyłączenie się. Nie można zobaczyć saren w lesie, jeśli się nie przyłączy do ich wzorca. Trzeba zniknąć, nie istnieć dla nich, aby być z nimi. Trzeba przestać pachnieć.
Maciej Bennewicz „Coaching Tao”*
Zostałam nazwana kosmitką. Naprawdę. Moi uczniowie z gimnazjum stwierdzili, że jestem chyba z jakiejś pozaziemskiej cywilizacji, bo… nie stosuję wobec mojego dziecka żadnych kar. Rozmowa nie była pierwszą ani ostatnią na ten temat, jaką z nimi odbyłam. Młodzież długo drążyła, dopytywała się i upewniała, czy na pewno nie zaszło jakieś nieporozumienie.
– To jak pani go uczy odpowiedzialności? – zapytał zatroskany 16-latek.
– Jak się wydarzy jakiś kłopot, to razem go próbujemy naprawić. Na przykład jak pomalował ścianę w kuchni, to razem ją malowaliśmy.
– Aaaa… czyli musi naprawić to, co zepsuł? – wyszeptał mój rozmówca. Ciesząc się pewnie w duchu, że jednak jest na świecie jakaś sprawiedliwość.
– Nie do końca… czasem ja naprawiam albo robimy coś razem. Często rozmawiamy albo zdarza się, że w ogóle nic nie robimy…
I zostałam kosmitką.
Byłaby to pewnie tylko zabawna anegdota, gdybym nie spotykała się z takimi poglądami wielokrotnie, w dziesiątkach poradników, artykułów i wypowiedzi specjalistów od wychowania. Od wielu osób, z którymi rozmawiam, słyszę, że bez kary, konsekwencji, krytyki nie da się dobrze wychować dziecka. A tymczasem, im dłużej się nad tym zastanawiam, tym trudniej mi uwierzyć, że dzięki sprawianiu dziecku przykrości da się ukształtować człowieka, który się troszczy o innych i potrafi zadbać o samego siebie.
To dla mnie jest bardzo smutna sytuacja, kiedy dziecko mówi „tak” głównie ze strachu przed karą, konsekwencjami lub odrzuceniem, choć w głębi serca czuje sprzeciw. Ale jeszcze smutniejsze jest to, że na takim procesie straszenia, zawstydzania i ranienia na inne sposoby opiera się ogromna część wychowania, relacji z dziećmi i w ogóle naszej kultury.
Podstawą wychowania nie musi być strach.
Nie chcę bać się mojego dziecka, tego, co zrobi i co z niego wyrośnie. Nie chcę również, żeby moje dziecko bało się mnie i otaczającego je świata. Bardzo dużo mówi się o tym, że błędy wychowawcze i brak granic wiążą się z wychowaniem łobuzów i tyranów. Piętnowane jest zwłaszcza bezstresowe wychowanie, choć tak naprawdę jest to nic nieznaczące hasło, za którym nie kryje się żadna spójna metoda wychowawcza. Są rodzice, którzy rzeczywiście starają się, żeby ich dziecko nie przeżywało żadnych trudnych emocji i powodują w ten sposób więcej napięcia, niż go usuwają. Zachowania dzieci, które interpretowane są jako skutek bezstresowego wychowania, są zazwyczaj wynikiem czegoś zupełnie innego. Nieszanowania granic dziecka, niezrozumiałych dla niego zasad, dużego niepokoju w rodzinie. A czasem trudności rozwojowych dziecka, o których osoby z zewnątrz mogą nic nie wiedzieć.
Życie dziecka (i dorosłego też) jest samo z siebie pełne stresu, którego duża część jest generowana przez samo dziecko. Rozwój jest źródłem stresu i frustracji. Dziecko chciałoby stać – a nie potrafi, podnosi się do góry – a tu głowa mu ciąży. Chce coś powiedzieć – a nie może znaleźć słów. Rozbieżność między tym, co może i potrafi dziecko, a tym, co chciałoby móc i umieć (bo na przykład widzi, że mogą i potrafią to zrobić inni), jest powszechnym doświadczeniem i jedną z sił pchających ludzi do rozwoju.
Motywacją do rozwoju jest również wspólna wszystkim ludziom ogromna potrzeba odnalezienia się w społecznym świecie. Potrzeba przynależności, poczucia, że jest się włączonym w to, co się dzieje wokół. Każde dziecko, nawet to najbardziej zbuntowane, rodzi się z gotowością do współpracy. Chce naśladować rodziców, mieć z nimi dobry kontakt, widzieć zadowolone uśmiechy na ich twarzach. W końcu jest od swoich rodziców całkowicie zależne, fizycznie i emocjonalnie. Natomiast tym, czego dziecko potrzebuje się uczyć każdego dnia, jest troska o własne potrzeby. Kiedy musi wybierać między potrzebą bliskości i relacji a potrzebą rozwoju i autonomii, często nie potrafi samo wybrnąć z kłopotu. Często też jego chęć współpracy nie wystarcza, kiedy po prostu nie potrafi czegoś zrobić albo nie do końca rozumie, czego od niego oczekują dorośli.
W swojej pracy i poza nią poznałam wiele dzieci i rodziców. Te dzieci, które można by nazwać łobuzami, najczęściej były głęboko nieszczęśliwe. Miały w sobie wiele bólu, którego nie potrafiły inaczej wyrazić. Czuły się skrzywdzone i uważały, że muszą wyrównać rachunki. Nie były wcale rozpuszczone ani bezstresowo wychowywane. Ich rodzice byli najczęściej dość troskliwymi ludźmi. Zabrakło im tylko umiejętności spojrzenia na dziecko jako na drugiego człowieka. Czasem chęci do tego, by spojrzeć na sytuację oczami dziecka. Albo wiedzy, że jest to potrzebne.
Najbardziej „stresujący dla otoczenia” młodzi ludzie po prostu próbowali się bronić, tak jak piętnastoletni Maciek. Po jednej z kolejnych awantur z jego udziałem, w rozmowie ze mną przyznał, że bierze udział w tak wielu bójkach dlatego, że to inni go prowokują. Że musi to robić, bo się boi, że jeśli choć przez chwilę okaże słabość, ktoś go zdominuje i podporządkuje sobie. Kiedy zaczęłam drążyć temat, okazało się, że prowokacja może polegać na tym, że drugi człowiek na niego popatrzy albo się odezwie. Dla tego chłopca świat był zły i niebezpieczny. Inni ludzie byli zawsze przeciwko niemu. Nie bardzo mógł sobie wyobrazić sytuację, w której ludzie po partnersku współdziałają ze sobą. Pewnie jego rodzice też wierzyli, że świat jest zły i jedyny sposób, żeby w nim sobie poradzić, to sprawić, żeby inni się bali. Chcieli, żeby ich syn był twardy. Niestety nie wiedzieli, jak nauczyć go rozumieć innych ludzi. Jak widzieć dobre intencje, a nie tylko zagrożenie. Nauczyli go zamiast tego, jak się bać i atakować.
Strach rzadko prowadzi w dobrym kierunku.
Kiedy ludzie się boją, nie korzystają ze zdrowego rozsądku tylko z odruchów. Odwołują się do tego, co najłatwiej im przychodzi. Zachowują się tak samo, jak wielokrotnie przedtem, niezależnie od tego, jaki miało to skutek. Poddają się owczemu pędowi i manipulacji ze strony mediów, straszeni są przez znajomych i straszą się sami.
Słyszę często opinie, że dzieci są obecnie niezwykle rozpuszczone. Rodzice dają im wszystko, czego one zapragną i nie potrafią niczego wymagać. W związku z tym dzieci są nieszczęśliwe od nadmiaru miłości, zagubione i niebezpieczne. Szczególnie dla samych siebie. Prawda czy nie? Jak to zwykle bywa, to nie takie proste. Wielu ludzi żyje w obawie przed nadmierną swobodą dzieci, choć tak naprawdę dużo większym problemem jest sprawowana nad nimi nadmierna kontrola. Za pomocą kar i krytyki, ale także coraz częściej za pomocą nagród, pochwał, szantaży i manipulacji. Przeciętny kilkulatek setki razy dziennie słyszy nie, nie wolno, nie rusz, uważaj, co ty wyprawiasz. Przestrzeń na dokonywanie samodzielnych wyborów przez dziecko jest bardzo mała.
Zauważyłam, że większość rodziców z ulgą przyjmuje moje zapewnienie, że nie muszą swoim dzieciom zatruwać życia. Kiedy mówię rodzicom, że kara nie jest dobrą i skuteczną metodą wychowawczą i nie trzeba jej stosować, pojawia się wiele pytań. Dlaczego właściwie kary są złym pomysłem? Co zamiast kar? Może trzeba dawać dziecku nagrody? A może być konsekwentnym? Jak wychowywać? Co zrobić, żeby się udało, było coraz lepiej, było inaczej, niż rodzice pamiętają z własnego doświadczenia? Najczęściej jednak rodzice chcą wiedzieć, co zrobić, żeby na co dzień było mniej złości, wzajemnych pretensji, żalów, frustracji i poczucia, że nie radzą sobie z własnymi dziećmi. A przecież słyszą od wszystkich, że powinni sobie radzić. Pragną więcej radości i harmonii w kontaktach z dziećmi. Mają tylko obawy, co z tego wyniknie, bo ciągle słyszą, że rodzic, który jest „za dobry”, jest złym rodzicem.
Ja też, jak każdy rodzic, zadaję sobie podobne pytania. Nie ma chyba takiej osoby, która zobaczywszy pierwszy raz swoje dziecko, znałaby już wszystkie odpowiedzi. Rodzicielstwo jest procesem poszukiwania i rozwoju, także dla dorosłego. Nie da się nauczyć bycia rodzicem inaczej, jak nim będąc. Popełniając pomyłki i dostrzegając je. Zastanawiając się nad swoim postępowaniem i relacjami z dziećmi, a czasem idąc na żywioł. Ucząc się kochać. Najpierw i przede wszystkim siebie, a potem swoją rodzinę i swoje dzieci. Postaram się więc trochę opowiedzieć o tym, jak ja szukam rozwiązań w rodzicielskich trudnościach. I jak pomagam szukać tych rozwiązań rodzicom, którzy przychodzą do mnie po wsparcie.
Bycie rodzicem może być bardzo proste lub bardzo skomplikowane.
Może być źródłem niezwykłej radości, ale bywa też męczarnią. Są chwile, kiedy czuję, jak mocno kocham swoje dziecko. Mogłabym „jeść je łyżkami”. Jak każdy chyba rodzic miewam też jednak momenty, gdy najchętniej wysłałabym swojego syna na Marsa albo sama uciekła, gdzie pieprz rośnie. Chwile trudne przeplatają się z chwilami szczęścia i satysfakcji. Czasem ogarniają mnie sprzeczne emocje. Czuję wściekłość i czułość jednocześnie. Jak się w tym połapać, żeby młody człowiek, którego mam pod opieką, wyszedł w końcu po tych kilkunastu latach gotowy do samodzielnego radzenia sobie z dorosłym życiem? A także dojrzał do tego, żeby – jeśli zechce – sam mógł wspierać w rozwoju kolejne pokolenie. Bo w końcu nie wychowuję dziecka, tylko dorosłego. A być może przyszłego rodzica.
Moje osobiste odpowiedzi na te pytania były od początku następujące: w relacjach z dzieckiem przede wszystkim chciałabym nie zepsuć go, najpierw obserwować, poznawać, rozumieć, a potem dopiero działać. Szanować wkład matki natury w wykształcenie gatunku ludzkiego. Stale staram się więc pamiętać, skąd, jako ludzie, pochodzimy. Mamy kulturę, cywilizację, technikę, ale w wielu dziedzinach, między innymi w tym, co wiąże się z rozwojem małego człowieka, nie udało nam się odejść zanadto od zwierząt i od naszej biologii. Na podstawowym poziomie człowiek dalej jest ssakiem. Ludzkie dzieci niemal niczym nie różnią się od dzieci pierwszych ludzi i kiedy się rodzą, nie wiedzą, że jest dwudziesty pierwszy wiek. Uczą się tego stopniowo od swoich rodziców i opiekunów.
Oprócz mnie na tej planecie jest jeszcze wielu innych kosmitów, którzy myślą o dzieciach i wychowaniu w podobny sposób. Im dalej od tak zwanej cywilizacji, tym więcej. Ale i wśród moich znajomych jest ich całkiem sporo. Wielu z nich przyznaje się do tego, że starają się zajmować dziećmi w duchu rodzicielstwa bliskości (oraz innych pokrewnych mu sposobów patrzenia na dziecko i bycia z nim), ale nie wszyscy. Dla niektórych nazwy i etykiety nie mają znaczenia. To na pewno częściowo dzięki tym osobom mniej bałam się zaryzykować i zaufać sobie i swojemu dziecku. I cały czas się tego od nich uczę.
Stale szukam. Sprawdzam, jak robią to inni. Zastanawiam się, co mi się podoba, co mi pasuje, a co brzmi podejrzanie. Kiedy przyglądam się różnym sposobom opieki nad dziećmi, najbardziej przekonujące wydają mi się obserwacje i pomysły tych osób, które mają żywe doświadczenie bycia z dziećmi i w dodatku czerpią z kontaktu z nimi autentyczną radość. Które potrafią być szczęśliwe i są spełnione w swoim życiu. Ja też chcę się z moim dzieckiem czuć dobrze, nie chcę się męczyć, a więc wybieram te sposoby na rodzicielstwo, które oszczędzają mi niepotrzebnej ciężkiej pracy i dają przestrzeń na wspólne życie. Jeśli coś mnie odrzuca lub zachwyca, zastanawiam się, dlaczego tak się dzieje. Przecież ja też otrzymałam jakieś wychowanie. Zobaczyłam kiedyś świat oczami moich rodziców i nauczyłam się, co jest „normalne”, a co nie. Jak świat powinien wyglądać.
Mam jednak równocześnie potrzebę kwestionowania i poddawania w wątpliwość wszystkiego, nawet tego, co z początku wydaje się oczywiste. Nawet tego, czego uczę się w dorosłym życiu. Nauczyłam się wierzyć w to, że dzieci są mądre, rodzą się przygotowane do życia, do miłości, rozwijania się, zdobywania świata. Natura rzadko popełnia pomyłki. To raczej dorośli nie doceniają, wtrącają się, wpychają paluchy, manipulują. Trudna jest dla nich bliskość, w której nie wywiera się presji. Więc teraz dzielę się tym, co w tej dziecięcej mądrości odkrywam ja i inni.
Nie mogę obiecać, że po skończonej lekturze czytelnik pozna odpowiedź na pytanie, jak postąpić z dzieckiem, które robi to czy tamto. W każdej rodzinie i sytuacji inne rozwiązanie może się sprawdzać najlepiej. Ale może uda się komuś odkryć to, co mnie. Że stawiając na pierwszym miejscu dobre relacje z samym sobą i ze swoimi bliskimi i próbując bardziej żyć razem z dziećmi niż kształtować je według własnych wyobrażeń, można znaleźć całkiem dużo odpowiedzi w sobie i swoim dziecku.
I chciałabym, żeby ta książka była właśnie taką zachętą do czytania: w samym sobie i w dzieciach.